Assign modules on offcanvas module position to make them visible in the sidebar.

0.00 ( 0 głosów )

Pomieszczenie trudno było uważać za to, czym było w rzeczywistości. Burzyło schemat, wytrącało z równowagi i było bezczelnie… tak, bezczelnie niekonwencjonalne. To nie wróżyło nic dobrego. Poza tym czułem się tu obco i niekomfortowo. Dziwiłem się, że to miejsce miało tak dobre rekomendacje. Poluzowałem nieco krawat, który uwierał mnie nieznośnie.

- A tu jest sala twórczego rozwoju – powiedziała dyrektorka szkoły „Wolny umysł”, która pełniła funkcję naszego przewodnika. - Tutaj uczniowie mogą pracować nad swoimi projektami.

- Ilu uczniów jest w klasie? – żona zadała pytanie z długiej listy, nad którą pieczołowicie pochylała się co wieczór, wykreślając jedne i dopisując nowe zagadnienia, co do których musiała się upewnić.

- Zasadniczo ośmiu… ale tak naprawdę uczniowie łączą się w różnoliczne grupy, zależnie od realizowanego zadania. Niekiedy dwie osoby pracują nad projektem, a innym razem nawet dziesięć. Zdarzają się też prace indywidualne – tłumaczyła kobieta, której chyba żaden dress code nie obowiązywał. Była ubrana w zwykłe jeansy i t-shirt. Kontrastowało to z moim nienagannym garniturem i eleganckim kostiumem żony.

- Marcin… Jak ci się tu podoba? – dyrektorka zwróciła się do mojego syna, który zaszył się w kącie bibliotecznym i zerkał na okładki książek. Jak zwykle nie słuchał, co się do niego mówi, zawieszony we własnym świecie.

- Musi się na pewno zastanowić… - żona pospieszyła z odpowiedzią, chcąc uniknąć wciągania Marcina w proces wyboru szkoły. I tak to nasze zdanie było decydujące. To my musieliśmy dokonać oceny placówki, przyznać punkty, skrupulatnie je policzyć i umieścić w rankingu.

- Czy uczniowie biorą udział w olimpiadach, konkursach międzynarodowych? – zadałem najbardziej interesujące mnie pytanie. Mój syn miał zabłysnąć na naukowej arenie europejskiej, a może i amerykańskiej, co otworzyłoby mu możliwość studiów w Londynie, Paryżu albo w Stanach. Harvard był zasięgu. Tylko musi się wybić.

- Nie, w naszej placówce odchodzimy od tradycyjnego rozumienia edukacji, nieustannego oceniania i rywalizacji o palmę pierwszeństwa. Nasi uczniowie sami stawiają sobie wyzwania i dążą do wytyczonego celu własną ścieżką.

- W takim razie, w jaki sposób sortujecie uczniów? – drążyłem temat.

- Przepraszam? O jakie sortowanie panu chodzi? – dyrektorka była wyraźnie zaskoczona.

- Jak przesiewacie ziarna od plew? Komu należy poświęcić najwięcej uwagi, kto jest w stanie wspiąć się na wyżyny intelektualne – tłumaczyłem rzeczy oczywiste, coraz bardziej poirytowany. – Przecież musicie dokonywać oceny uczniów według określonych kryteriów.

- To jest właśnie najistotniejsza kwestia, która wyróżnia nas na tle innych placówek edukacyjnych. Nasi uczniowie oceniają się sami, my jesteśmy tylko ich doradcami. Podpowiadamy, wskazujemy, motywujemy, ale nigdy nie oceniamy.

- To, skąd uczniowie wiedzą, czy zadanie które wykonali, jest dobre? Jaki mają odnośnik? Muszą przecież wiedzieć, czy są lepsi, czy gorsi od rówieśników – dociekałem, obnażając naiwność systemu placówki.

- Uważamy, że to zupełnie niepotrzebne, a wręcz krzywdzące i wypaczające ich własny wizerunek – kobieta spojrzała mi w oczy, szukając mojego zrozumienia, ale go nie znalazła. Nabrała powietrza i zaczęła swój wywód. – Najważniejsze, aby każdy młody człowiek zyskał poczucie wartości, pewność siebie i wiarę w swoje możliwości, które są wręcz nieograniczone. Ocenianie, segregacja, rywalizacja czy też tak modne teraz rankingi, tylko zabijają w nich chłonne umysły,wrodzoną ciekawość, zdolność eksperymentowania, kreatywność i innowacyjność. A przede wszystkim młodzieńczy entuzjazm i świeżość. Wykształciliśmy jako społeczeństwo, niestety, fatalny model wartościowania naszej pracy, naszego życia i nas samych. Jesteśmy uzależnieni od zdania innych. Nie potrafimy uwierzyć w naszą wartość, dopóki ktoś nam tego nie powie, nie zobaczymy „lajka” od subskrybentów, nie dostaniemy oceny w szkole czy podwyżki w pracy. Funkcjonujemy w bardzo frustrującej rzeczywistości, gdzie to inni decydują o tym, kim jesteśmy – dyrektorka na szczęście zamilkła. Jej słowa odbijały się echem od regałów z książkami, sofy z miękkim siedziskiem, puf, biurek, komputerów, telewizora, worka treningowego i długiego stołu z krzesłami. – Odnoszę jednak wrażenie, że model naszego nauczania nie spełnia państwa oczekiwań…

Zapanowała niezręczna cisza, którą przerwała moja żona.

- Tak, ma pani rację, nie takiej szkoły szukamy dla naszego syna – powiedziała stanowczo, po czym przybrała na twarz służbowy uśmiech i zaczęła się żegnać z kobietą. – Dziękujemy za poświęcony nam czas. Do widzenia. Marcin wychodzimy!– Jednak nasz syn stał wpatrzony w dyrektorkę.

- Marcin! Idziemy! – powtórzyłem za żoną i poprawiłem krawat.

Syn jednak nadal nie reagował. Ku naszemu ogólnemu zdziwieniu odezwał się po raz pierwszy podczas tego spotkania.

- Czy naprawdę uważa pani, że oceny, konkursy i te wszystkie rankingi nie są ważne? – zapytał.

- Nie, to my nadajemy temu znaczenie. Pozwalamy na to, by definiowały nas wyniki testów, sprawdzianów, konkursów. Od nich uzależniamy nasze zdanie o sobie. Tracimy zaufanie do samych siebie, każda porażka obniża naszą wartość i sprawia, że wycofujemy się, nie podejmujemy nowych wyzwań. Wciąż musimy szukać potwierdzenia naszych decyzji, naszych działań, naszych poglądów u innych. Wybierając się do restauracji, sprawdzamy rankingi, rekomendacje i opinie. Każdą dziedzinę usiłujemy poddać gruntownym testom i ocenom. Tracimy spontaniczność, przestajemy samodzielnie myśleć, boimy się eksperymentować i wciąż masochistycznie krzywdzimy samych siebie.

- Marcin, nie będziemy zabierać pani więcej czasu – odezwała się już trochę zezłoszczona żona, ale syn nadal nie reagował. Mariola podeszła więc do niego i ujęła za rękaw. – Widzisz synu ideały ideałami, ale rzeczywistość jest zupełnie inna. To nadal walka o przetrwanie. Wygrają tylko najlepsi.

Wyszliśmy stamtąd czym prędzej i popędziliśmy na kolejne spotkanie. Placówkę „Wolny umysł” z jej naiwnym podejściem do edukacji skreśliliśmy definitywnie i więcej nie wracaliśmy do tematu. Tylko Marcin stał się jakiś inny…

***

Izabella Agaczewska autorka opowiadań jest krakowianką. Uwielbia podróżować, jeździć na rowerze i delektować się herbatą. Mama dwójki nastolatków. Wiecznie w niedoczasie... Pisze powieści obyczajowe i ksiązki dla dzieci.

"Aleja Cichych Szeptów" i "Poduszka na parapecie" to książki nietuzinkowe. "Sanatorium cudów" zachwyca nie tylko dzieci, ale i dorosłych.

Zamów książki z dedykacją i autografem

 

Ocena

Produkt
Jakość
Styl

Oceny użytkowników

Oceń